umizgał się do Kamy, która bardzo życzliwie przyjmowała jego. zaloty!
Ponieważ nie wypadało mu
sprowadzać do siebie fenickiej kapłanki, więc pewnego dnia wysłał do niej list,
w którym donosił, że chce ją zobaczyć, i pytał: kiedy go przyjmie? Przez tego
samego posłańca Kama odpowiedziała, że będzie czekać na niego dziś wieczorem.
Ledwie ukazały się gwiazdy,
książę w największej tajemnicy, według swego przekonania, wysunął się z pałacu
i poszedł.
Ogród świątyni Astoreth był
prawie pusty, szczególniej w okolicach otaczających dom ka- płanki. Dom był
cichy i paliło się w nim zaledwie parę światełek.
Kiedy książę nieśmiało zapukał,
kapłanka otworzyła mu sama. W ciemnym przysionku ucałowała mu ręce szepcząc, że
umarłaby, gdyby wtedy, w cyrku, rozjuszone zwierzę zrobiło mu jaką krzywdę.
-
Ale teraz musisz być spokojna
- odparł z gniewem następca - skoro ocalił mnie twój ko- chanek...
Kiedy weszli
do komnaty oświetlonej, książę spostrzegł, że Kama płacze.
- Cóż to znaczy? - zapytał.
-
Odwróciło się ode mnie serce pana mego - rzekła. - A może i słusznie...
Następca gorzko roześmiał się.
-
Więc już jesteś jego kochanką czy dopiero masz nią zostać ty, święta dziewico?...
-
Kochanką?... nigdy!... Ale mogę zostać żoną tego strasznego człowieka. Ramzes zerwał się z siedzenia.
-
Śpię?... - zawołał - czy Set rzucił na mnie przekleństwo?... Ty, kapłanka, która pilnujesz ognia przy
ołtarzu Astoreth i pod grozą śmierci musisz być dziewicą, ty wychodzisz za mąż?... Zaprawdę, fenickie
kłamstwo gorsze jest, aniżeli opowiadają o nim
ludzie!...
-
Posłuchaj mnie, panie - rzekła ocierając łzy - i potęp, jeżeli
zasłużyłam. Sargon chce mnie pojąć za żonę, za swoją pierwszą żonę. Według
naszych ustaw, kapłanka w bardzo wy- jątkowych
wypadkach może zostać żoną, ale tylko mężczyzny pochodzącego ze krwi królew-
skiej. Sargon zaś jest powinowatym króla Assara...
-
I ty wyjdziesz za niego?
-
Jeżeli najwyższa rada kapłanów tyryjskich rozkaże mi, co pocznę?... -
odparła, znowu zalewając się łzami.
- A cóż tą radę może obchodzić
Sargon? - spytał książę.
-
Podobno obchodzi ją bardzo wiele - mówiła z westchnieniem. - Fenicję
mają podobno zabrać Asyryjczycy, a Sargon ma zostać jej satrapą...
- Tyś oszalała!... - zawołał książę.
-
Mówię, co wiem. Już w naszej świątyni po raz drugi zaczynają się modły
o odwrócenie nieszczęścia od Fenicji... Pierwszy raz odprawiliśmy je, nimeś ty przyjechał do nas, panie...
- Dlaczego znowu teraz?...
-
Bo podobno w tych dniach przybył do Egiptu chaldejski kapłan Istubar z
listami, w któ- rych król Assar mianuje Sargona swoim posłem i pełnomocnikiem
do zawarcia traktatu z wami o zabór Fenicji.
- Ależ ja... - przerwał książę.
Chciał
powiedzieć: „nic nie wiem”, lecz wstrzymał się. Zaczął się śmiać i odparł:
-
Kamo, przysięgam ci na cześć mego ojca, że dopóki ja żyję, Asyria nie zabierze Fenicji.
Czy to dość?
- O panie!... panie!... -
zawołała, upadając mu do nóg.
- Więc chyba teraz nie
zostaniesz żoną tego gbura?
- Och!.. - otrząsnęła się. -
Czy możesz o to pytać?
-
I będziesz moją... - szepnął książę.
- Zatem chcesz mojej
śmierci?... - odparła przerażona.
- Ha! jeżeli tego chcesz,
jestem gotowa.
- Chcę, ażebyś żyła... -
szeptał roznamiętniony. - Żyła należąc do mnie...
-
To być nie może...
- A najwyższa rada kapłanów tyryjskich?...
- Może mnie tylko wydać za mąż...
-
Wszak wejdziesz do mego domu...
- Gdybym weszła tam nie jako
żona twoja - umrę...
Ale jestem
gotowa... nawet na to, aby nie ujrzeć jutrzejszego słońca...
-
Bądź spokojna - odpowiedział z powagą książę. - Kto posiadł moją łaskę,
nie dozna krzywdy.
Kama znowu
uklękła przed nim.
- Jak się to może stać?.. -
spytała składając ręce.
Ramzes był tak podniecony, tak
już zapomniał o swoim stanowisku i obowiązkach, iż go- tów był przyrzec
kapłance małżeństwo. Powstrzymał go od tego kroku nie rozsądek, ale jakiś
głuchy instynkt.
- Jak to może być?... Jak to
może być?... - szeptała Kama pożerając go wzrokiem i całując jego nogi.
Książę
podniósł ją, posadził z daleka od siebie i odparł z uśmiechem:
-
Pytasz, jak to być może?... Zaraz cię objaśnię. Ostatnim moim
nauczycielem, zanim do- szedłem do pełnoletności, był pewien stary kapłan,
który umiał na pamięć mnóstwo dziwnych historii z życia bogów, królów,
kapłanów, nawet niskich urzędników i chłopów.
Starzec ten, słynny z pobożności i
cudów, nie wiem dlaczego, nie lubił kobiet, nawet oba- wiał się ich. Toteż
najczęściej opisywał przewrotność kobiecą, a raz, aby dowieść mi, jak po- tężną
macie władzę nad męskim rodzajem, opowiedział taką historię:
Młody i ubogi pisarz, nie
mający w torbie miedzianego utena, tylko jęczmienny placek, wędrował z Tebów do
Dolnego Egiptu szukać zarobku. Mówiono mu, że w tej części państwa mieszkają
najbogatsi panowie i kupcy i byle dobrze trafił, może znaleźć posadę, na której
zrobi duży majątek.
Szedł tedy
brzegiem Nilu (za miejsce na statku nie miałby czym zapłacić) i myślał:
„Jakże nieopatrznymi są
ludzie, którzy odziedziczywszy po ojcach talent, dwa talenty, na- wet dziesięć,
zamiast rozmnożyć skarb, bądź za pomocą handlu towarami, bądź wypożycza- nia na
wysokie procenta, marnują, nie wiadomo na co, swój majątek! Ja, gdybym miał
drachmę... No, drachma za mało... Ale gdybym miał talent albo lepiej kilka
zagonów ziemi, zwiększałbym to z roku na rok, a pod koniec życia byłbym tak
bogaty jak najbogatszy nomar- cha.
Lecz co począć!... - mówił z
westchnieniem. - Bogowie snadź opiekują się tylko głupimi; mnie zaś napełnia
mądrość od peruki do bosych pięt. A jeżeli i w moim sercu kryje się jakie
ziarno głupstwa,
to chyba pod tym jednym względem, że zaprawdę! nie umiałbym strwonić fortuny, a
nawet nie wiedziałbym: jak zabrać się do spełnienia podobnie bezbożnego czynu?”
Tak medytując ubogi pisarz
mijał lepiankę, przed którą siedział jakiś człowiek niemłody i niestary z
bardzo bystrym spojrzeniem, które sięgało aż do głębi serca. Pisarz, mądry jak
bo- cian, zaraz zmiarkował, że to musi być któryś z bogów, i skłoniwszy się
rzekł:
-
Pozdrawiam cię, czcigodny właścicielu tego pięknego domu, i martwię
się, że nie posia- dam wina ani mięsa, aby podzielić je z tobą na znak, że cię
szanuję i że wszystko, co mam, należy do ciebie.
Amonowi (on to był w ludzkiej
postaci) podobała się uprzejmość młodego pisarza. Popa- trzył więc na niego i
spytał:
-
O czym myślałeś idąc tutaj? Widzę bowiem mądrość na twoim czole, a
należę do tych, którzy, jak kuropatwa pszenicę, zbierają słowa prawdy.
Pisarz
westchnął.
- Myślałem - mówił - o mojej
nędzy i o tych lekkomyślnych bogaczach, którzy nie wiado- mo na co i jakim
sposobem trwonią majątki.
- A ty byś nie strwonił? -
zapytał bóg, wciąż mający na sobie ludzką figurę.
- Spojrzyj na mnie, panie -
rzekł pisarz. - Mam dziurawą płachtę i zgubiłem w drodze san- dały, ale papirus
i kałamarz ciągle noszę ze sobą jak własne serce. Albowiem wstając i kładąc się
spać powtarzam, że lepszą jest uboga mądrość niż głupie bogactwo.
Jeżeli więc jestem taki, jeżeli
umiem wysłowić się dwoma pismami i wykonać najzawilszy rachunek, jeżeli znam
wszystkie rośliny i wszystkie zwierzęta, jakie tylko są pod niebem, to - czy
możesz sądzić, abym ja, który posiadam taką mądrość, był zdolny do zmarnowania
ma- jątku?
Bożek zamyślił
się i rzekł:
-
Wymowa twoja płynie wartko jak Nil pod Memfisem, lecz jeżeli naprawdę
jesteś taki mądry, to napisz mi dwoma sposobami: Amon.
Pisarz wydobył kałamarz,
pędzel i w niedługim czasie na drzwiach lepianki napisał dwoma sposobami: Amon,
tak wyraźnie, że nawet nieme stworzenia zatrzymywały się, aby złożyć hołd Panu.
Bożek był
kontent i dodał:
-
Jeżeli jesteś równie biegły w rachunkach jak w piśmiennictwie, to
wyrachuj mi następu- jącą sprawę handlową. Gdy za jedną kuropatwę dają mi
cztery kurze jaja, to za siedm kuro- patw ile powinni dać kurzych jaj?
Pisarz zebrał kamyki, układał
je w rozmaite szeregi i nim słońce zaszło, odpowiedział, że za siedm kuropatw
należy się - dwadzieścia ośm jaj kurzych.
Wszechmocny Amon aż uśmiechnął
się, że widzi przed sobą mędrca tak niepospolitej mia- ry, więc rzekł:
-
Poznaję, żeś mówił prawdę o swojej mądrości. Jeżeli zaś okażesz się
równie wytrwałym w cnocie, uczynię tak, że będziesz do końca życia szczęśliwym,
a po śmierci synowie twoi umieszczą twój cień w pięknym grobowcu. A teraz
powiedz: jakiego chcesz bogactwa, które- go byś nie tylko nie strwonił, ale
jeszcze pomnożył?
Pisarz upadł
do nóg miłosiernemu bóstwu i odparł:
- Gdybym choć posiadał tę
lepiankę i ze cztery miary gruntu, byłbym bogaty.
-
Dobrze - mówi bóg - ale pierwej rozejrzyj się, czy ci to wystarczy. Zaprowadził go do chaty i prawił:
-
Masz tu cztery czepce i fartuszki, dwie płachty na niepogodę i dwie
pary sandałów. Tu masz ognisko, tu ławę, na której można sypiać, stępę do
tłuczenia pszenicy i dzieże do cia- sta...
- A to co jest? - zapytał
pisarz wskazując na jakąś figurę okrytą płótnem.
- Otóż to jedno jest - odparł
bóg, czego nie powinieneś dotykać, bo stracisz cały majątek.
-
Aj!... - krzyknął pisarz. - Może to sobie stać przez tysiąc lat i nie
zaczepię go... Za po- zwoleniem waszej czci : co to za folwark widać tam?...
I wychylił się
przez okno lepianki.
-
Mądrze powiedziałeś - rzekł Amon. - Jest to bowiem folwark, i nawet
piękny. Ma ob- szerny dom, pięćdziesiąt miar gruntu, kilkanaście sztuk bydła i
dziesięciu niewolników. Gdy- byś
wolał posiadać tamten folwark...
Pisarz upadł
do nóg bogu.
-
Jestże - spytał - jaki człowiek pod słońcem, który zamiast jęczmiennego
placka nie wo- lałby bułki pszennej?..
Usłyszawszy to Amon wymówił
zaklęcie i w tejże chwili obaj znaleźli się w okazałym domu folwarcznym.
- Masz tu - mówił bóg -
rzeźbione łoże, pięć stolików i dziesięć krzeseł. Masz tu haftowane szaty,
stągwie i szklanki na wino, masz tu oliwną lampę i lektykę...
- A to co jest? - zapytał
pisarz wskazując na figurę, która stała w kącie okryta muślinem.
- Tego jednego - odparł bóg -
nie zaczepiaj, bo stracisz cały majątek.
-
Choćbym dziesięć tysięcy lat żył - zawołał pisarz - nie tknę tej
rzeczy!... Uważam bo- wiem, że po mądrości najlepszym jest bogactwo.
- Ale co to tam widać? -
spytał po chwili wskazując na ogromny pałac w
ogrodzie.
- To są dobra książęce -
odparł bóg. - Jest pałac, pięćset miar ziemi, stu niewolników i pa- ręset sztuk
bydła. Wielki to majątek, lecz jeżeli sądzisz, że podoła mu twoja mądrość...
Pisarz znowu
upadł do nóg Amonowi zalewając się łzami radości.
-
O panie!... - wołał. - A gdzie jest taki szaleniec, który zamiast kubka
piwa nie wolałby kadzi wina?
-
Słowa twoje godne
są mędrca, który rozwiązuje najtrudniejsze rachunki - rzekł Amon.
Wymówił wielkie słowa zaklęcia i obaj z pisarzem znaleźli się w pałacu.
- Masz tu - mówił dobry bóg -
salę jadalną, w niej złocone kanapy i krzesła tudzież stoliki wykładane
różnokolorowym drzewem. Pod spodem jest kuchnia dla pięciu kucharzy, śpiżar-
nia, gdzie znajdziesz wszelkie mięsiwo, ryby i ciasta, wreszcie piwnica z najdoskonalszym
winem. Masz tu sypialnię z ruchomym dachem, którym twoi niewolnicy będą
chłodzili cię podczas snu. Zwracam twoją uwagę na łoże, które jest z cedrowego
drzewa i opiera się na czterech lwich łapach, kunsztownie odlanych z brązu.
Masz tu szatnię pełną lnianych i weł- nianych szat; zaś w skrzyniach znajdziesz
pierścienie, łańcuchy i bransolety...
-
A to co jest?... - zapytał nagle pisarz wskazując na figurę okrytą
welonem haftowanym złotymi i purpurowymi nićmi.
-
Toć jest właśnie, czego najbardziej strzec się powinieneś - odparł bóg.
- Jeżeli tego do- tkniesz, twój ogromny majątek przepadnie. A zaprawdę mówię
ci, że niewiele jest podobnych dóbr w Egipcie. Muszę ci bowiem dodać, że w
skarbcu leży dziesięć talentów złotem i drogi- mi kamieniami.
-
Władco mój!... - krzyknął pisarz. - Pozwól, ażeby w tym pałacu na
pierwszym miejscu stanął twój święty posąg, przed którym trzy razy dziennie
paliłbym wonności...
- Ale tamtego unikaj - odparł
Amon wskazując na figurę okrytą welonem.
- Chyba straciłbym rozum i
byłbym gorszy od dzikiej świni, dla której wino znaczy tyle co pomyje - rzekł
pisarz. - Niech ta figura w welonie pokutuje tu sto tysięcy lat, a nie dotknę
jej, jeżeli taka twoja wola...
-
Pamiętaj, że straciłbyś wszystko!.. - zawołał bóg i zniknął.
Uszczęśliwiony pisarz zaczął
chodzić po swoim pałacu i wyglądać oknami. Obejrzał skar- biec i zważył w
rękach złoto: było ciężkie; przypatrzył się drogim kamieniom - były praw-
dziwe. Kazał sobie podać jedzenie: natychmiast wbiegli niewolnicy, wykąpali go,
ogolili i ubrali w cienkie szaty.
Najadł się i napił jak nigdy: jego
głód bowiem łączył się z doskonałością potraw w jeden smak przedziwny. Zapalił
wonności przed posągiem Amona i ubrał go w świeże kwiaty. Póź- niej siadł w
oknie.
Na dziedzińcu rżało parę koni
zaprzęgniętych do rzeźbionego wozu. W innym miejscu gromada ludzi z włóczniami
i sieciami uspokajała niesforne psy myśliwskie rwące się do po- lowania. Przed
śpichrzem jeden pisarz odbierał ziarno od rolników, przed oborą drugi pisarz
przyjmował rachunek od dozorcy pastuchów.
W dali widać było gaj oliwny,
wysokie wzgórze zarośnięte winogradem, łany pszenicy, a po wszystkich polach
gęsto rozsadzone palmy daktylonośne.
„Zaiste! - rzekł do siebie -
jestem dziś bogaty, tak właśnie, jak mi
się należało. I jedno dziwi mnie, że tyle lat mogłem wytrzymać w upodleniu i
nędzy. Muszę też wyznać - ciągnął w duchu - że nie wiem, czy potrafię zwiększyć
ten ogromny majątek, bo i nie potrzebuję wię- cej, i nie będę miał czasu
uganiać się za spekulacjami.”
Zaczęło mu jednak nudzić się w
pokojach, więc obejrzał ogród, objechał pola, porozma- wiał ze sługami, którzy
padali przed nim na brzuchy, choć byli tak ubrani, że on wczoraj jesz- cze
uważałby sobie za zaszczyt całować ich ręce. Lecz że i tam było mu nudno, więc
wrócił do pałacu i przypatrywał się zapasom swojej śpiżarni i piwnicy tudzież
sprzętom w komna- tach.
„Ładne to - mówił do siebie -
ale piękniejsze byłyby sprzęty z samego złota, a dzbany z drogich kamieni.”
Oczy jego machinalnie zwróciły
się w ten kąt, gdzie stała figura okryta haftowanym welo- nem i - wzdychała.
„Wzdychaj sobie, wzdychaj!” -
myślał biorąc kadzielnicę, aby spalić wonności przed po- sągiem Amona.
„Dobry to bóg - myślał - który
ocenia przymioty mędrców, nawet bosych, i wymierza im sprawiedliwość. Jaki on
mi dał piękny majątek!... No, prawda, że i ja go uczciłem, wypisując podwójnym
pismem imię Amon - na drzwiach tej chałupy. Albo jak ja mu to pięknie wyra-
chowałem: ile dostanie kurzych jaj za siedm kuropatw? Mieli słuszność moi
mistrze twier- dząc, że mądrość nawet bogom otwiera usta.”
Spojrzał znowu
w kąt. Postać okryta welonem znowu westchnęła.
„Ciekawy jestem - mówił do
siebie pisarz - dlaczego mój przyjaciel Amon zabronił mi dotykać tej oto
sztuczki, co tam stoi w kącie? No, za taki majątek miał prawo nakładać mi
warunki, chociaż ja nic podobnego nie zrobiłbym mu. Bo jeżeli cały ten pałac
jest moją wła- snością, jeżeli wszystkiego, co tu jest, mogę używać, dlaczego
tamtej rzeczy nie miałbym nawet dotknąć?...
Tak się mówi:
nie wolno dotykać! Wolno wreszcie zobaczyć...”
Zbliżył się do figury, zdjął
ostrożnie welon, patrzy... jest coś bardzo ładnego. Niby piękny młody chłopiec,
ale nie chłopiec... Ma włosy długie do kolan, drobne rysy i pełne słodyczy
spojrzenie. Co ty jesteś? - mówi do figury.
- Ja jestem kobieta -
odpowiada mu postać głosem tak cienkim, że wniknął
mu w serce jak sztylet fenicki.
„Kobieta?... - myśli pisarz. -
Tego mnie nie uczono w kapłańskiej szkole.” - Kobieta?... - powtórzył. - A co
to masz o tutaj?...
- To moje oczy.
- Oczy?... Cóż ty zobaczysz
takimi oczami, które od lada światła mogą się
rozpłynąć.
-
Bo moje oczy nie są do tego, żebym ja nimi patrzyła, tylko żebyś ty w nie patrzył! - od- powiedziała figura.
„Dziwne oczy!” -
rzekł do siebie pisarz chodząc po pokoju.
Znowu przystanął przed postacią i zapytał:
- A to co masz?
-
To moje usta.
-
Przez bogi! umrzesz z głodu - zawołał - bo tak małymi ustami najeść się
nie można...
-
One też nie są do jedzenia - odparła figura - tylko żebyś ty je całował.
- Całował? - powtórzył pisarz.
- I tego nie uczono mnie w kapłańskiej szkole... A to o... co to masz?
- To moje rączki.
-
Rączki?... Dobrze, żeś nie powiedziała, że to ręce, bo takim rękoma nic
byś zrobić nie potrafiła, nawet udoić owcy.
- Moje rączki nie są do roboty.
- Tylko do czego? - zdziwił
się pisarz rozstawiając jej palce...
(Jak ja twoje,
Kamo - rzekł następca pieszcząc drobną rączkę kapłanki.)
- Tylko do czego są takie
ręce? - pytał pisarz figury.
- Ażebym nimi ciebie
obejmowała za szyję.
- Chcesz mówić: za kark?... -
wrzasnął przerażony pisarz, którego kapłani zawsze chwytali za kark, gdy miał
otrzymać plagi.
- Nie za kark - rzekła postać
- tylko o tak...
I objęła go - ciągnął książę -
rękoma za szyję, o tak... (Tu otoczył się rękoma kapłanki...) i przytuliła go
do swej piersi o tak, o... (Tu przytulił się do Kamy...)
- Panie, co robisz?... -
szepnęła Kama. - Wszakże to śmierć moja...
- Bądź spokojna - odparł
książę -ja ci tylko pokazuję, co tamta postać robiła z pisarzem...
...Wtem zadrżała ziemia, pałac
zniknął, znikły psy, konie i niewolnicy. Wzgórze pokryte winogradem zmieniło
się w opokę, drzewa oliwne w cierń, a pszenica w piasek...
Pisarz, gdy ocknął się w objęciach
kochanki, zrozumiał, że jest takim nędzarzem, jakim był wczoraj na gościńcu. Ale
nie żałował swoich bogactw, ponieważ miał kobietę, która ko- chała go i pieściła.
- Więc wszystko znikło, a ona
nie znikła!... - zawołała naiwnie Kama.
-
Litościwy Amon zostawił mu ją na pociechę - rzekł książę.
-
O, to Amon był tylko dla pisarza litościwym - odparła Kama. - Ale co ma
znaczyć ta hi- storia?
- Zgadnij. Wreszcie słyszałaś,
czego biedny pisarz wyrzekł się za pocałunek
kobiety...
- Ale tronu nie wyrzekłby się!
- przerwała kapłanka.
- Kto wie?... gdyby go bardzo
o to poproszono - szeptał namiętnie Ramzes.
- O nie!. .. - zawołała Kama
wydzierając mu się z objęć. - Tronu niech się nie wyrzeka, bo w takim razie cóż
by zostało z jego obietnic dla Fenicji...
Oboje spojrzeli sobie w oczy
długo... długo... W tej chwili książę uczuł niby ranę w sercu i niby że z tej
rany uciekło mu jakieś uczucie. Nie namiętność, bo namiętność została, ale -
szacunek i wiara w Kamę.
„Dziwne te Fenicjanki - pomyślał
następca - można za nimi szaleć, lecz niepodobna im ufać...”
Uczuł się znużonym i pożegnał
Kamę. Spojrzał po komnacie, jakby trudno mu było roz- stać się z nią, i
odchodząc rzekł do siebie:
„A jednak ty zostaniesz moją i bogowie
feniccy nie zabiją cię, jeżeli dbają o swoje świąty- nie i kapłanów.”
Ledwie Ramzes opuścił willę Kamy,
do pokoju kapłanki wpadł młody Grek, uderzająco piękny i uderzająco podobny do
egipskiego księcia. Na jego twarzy malowała się wściekłość.
-
Lykon!... - zawołała przerażona Kama. - Co tu robisz?...
-
Podła gadzino!... - odparł Grek dźwięcznym głosem. - Jeszcze miesiąc
nie upłynął od wieczora, kiedy przysięgłaś, że mnie kochasz, że uciekniesz ze
mną do Grecji, a już drugiemu kochankowi rzucasz się na szyję... Czy pomarli
bogowie, czy uciekła od nich sprawiedli- wość?...
-
Szalony zazdrośniku - przerwała kapłanka - ty mnie zabijesz...
-
Z pewnością, że ja cię zabiję, nie twoja skamieniała bogini... Tymi
rękoma - wołał wy- ciągając ręce jak
szpony - uduszę cię, gdybyś została kochanką...
- Czyją?...
-
Alboż ja wiem!... Zapewne obu: tego starego Asyryjczyka i tego
książątka, któremu ka- mieniem łeb rozwalę, jeżeli będzie się tu włóczył...
Książę!... ma wszystkie niewiasty z całe- go Egiptu i... jeszcze mu się
zachciewa cudzych kapłanek... Kapłanki są dla kapłanów, nie dla obcych...
Kama odzyskała
już zimną krew.
- A ty nie jesteś dla nas
obcy? - rzekła wyniośle.
-
Żmijo!... -wybuchnął Grek powtórnie. -Ja nie mogę być obcym dla was, gdy dar mego głosu, którym ozdobili
mnie bogowie, obracam na służbę waszym bogom... A ileż to razy za pomocą mej
postaci oszukiwaliście głupich Azjatów, że następca egipskiego tronu potajemnie
wyznaje waszą wiarę?...
- Cicho!... cicho!... -
zasyczała kapłanka zamykając mu ręką usta.
Coś w jej dotknięciu musiało
być czarującego, gdyż Grek uspokoił się i począł mówić ci- szej:
-
Słuchaj, Kama. W tych czasach przypłynie do Zatoki Sebenickiej grecki
statek prowa- dzony przez mego brata. Postarajże się, aby cię arcykapłan wysłał
do Pi-Uto, skąd ucieknie- my nareszcie do północnej Grecji, w takie miejsce,
które jeszcze nie widziało Fenicjan...
- Zobaczy ich, jeśli ja się
tam skryję - przerwała kapłanka.
- Gdyby tobie włos spadł -
szeptał rozwścieczony Grek - przysięgam, że Dagon... że wszy- scy tutejsi
Fenicjanie oddadzą głowy lub zdechną
w kopalniach! Poznają
oni, co może Grek...
-
A ja ci mówię - odparła tym samym głosem kapłanka - że dopóki nie
zbiorę dwudziestu talentów, nie ruszę się stąd... A mam dopiero ośm...
- Skądże weźmiesz resztę?
-
Dadzą mi Sargon i namiestnik.
- Na Sargona zgoda, ale
księcia nie chcę!...
-
Głupi Lykonie, czyli nie widzisz, dlaczego trochę podoba mi się ten
młodzik?... Ciebie przypomina!...
Grek zupełnie
uspokoił się.
- No, no!... - mruczał. -
Rozumiem, że gdy kobieta ma do wyboru między następcą tronu i takim jak ja
śpiewakiem, nie mam potrzeby lękać się... Ale jestem zazdrosny i gwałtowny,
więc proszę cię, ażebyś go jak najmniej spoufalała do siebie.
Ucałował ją,
wymknął się z willi i zniknął w ciemnym ogrodzie.
Kama wyciągnęła za nim zaciśniętą pięść.
-
Nikczemny pajacu!... - szepnęła - który zaledwie mógłbyś być u mnie
śpiewającym nie- wolnikiem...
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Kiedy Ramzes przyszedł nazajutrz
odwiedzić swego syna, znalazł Sarę rozpływającą się we łzach. Zapytał o powód.
Z początku odpowiedziała, że nic jej nie jest, potem, że jej smut- no, wreszcie
- upadła do nóg Ramzesowi z wielkim płaczem.
-
Panie... panie mój!... szeptała. - Wiem, że mnie już nie kochasz, ale
przynajmniej siebie nie narażaj...
- Kto powiedział, że cię już
nie kocham? - spytał ździwiony książę.
- Masz przecie trzy nowe
kobiety w swym domu... - panny wielkich rodów...
- A więc o to chodzi...
-
I jeszcze narażasz się dla czwartej... dla przewrotnej Fenicjanki...
Książę zmięszał się. Skąd Sara
mogła dowiedzieć się o Kamie i odgadnąć, że jest prze- wrotna?...
-
Jak pył wciska się do
skrzyni, tak niegodziwe wieści wpadają do najspokojniejszych do- mów - rzekł
Ramzes. - Któż ci mówił o Fenicjance?
- Czy ja wiem kto? Zła wróżba
i serce moje.
- Więc są nawet i wróżby?...
-
Straszne! Jedna stara kapłanka dowiedziała się podobno z kryształowej
kuli, że wszyscy zginiemy przez Fenicjan, a przynajmniej ja i... mój syn!... -
wybuchnęła Sara.
-
I ty, która wierzysz w Jedynego, w Jehowę, ty lękasz się bajań jakiejś głupiej staruchy, a może
intrygantki?... Gdzież twój wielki Bóg?...
-
Mój Bóg jest tylko moim, a tamci - twoimi, więc muszę ich szanować.
- Zatem ta stara mówiła ci o
Fenicjanach? - pytał Ramzes.
- Ona wróżyła mi dawniej,
jeszcze pod Memfisem, że powinnam wystrzegać się Fenicjanki
-
odparła Sara. - Ale dopiero tu wszyscy mówią o jakiejś kapłance
fenickiej. Czy ja wiem, może tylko coś majaczy mi się w stroskanej głowie.
Powiadali nawet, że gdyby nie jej uroki, nie skoczyłbyś panie, wtedy do
areny... Ach, gdyby cię byk zabił!... Jeszcze i teraz, kiedy myślę o
nieszczęściu, jakie cię mogło spotkać, serce we mnie zastyga...
- Śmiej się z tego, Saro -
przerwał wesoło książę.
-
Kogo ja przygarnę do siebie, stoi tak wysoko, że go żaden strach nie
powinien dosięgać...
Tym mniej głupie
wieści.
- A nieszczęście? Czyliż jest
dość wysoka góra, na którą nie doleciałby jego
pocisk?...
- Macierzyństwo zmęczyło cię,
Saro - rzekł książę - a gorąco rozstraja twoje myśli, i dlate- go frasujesz się
bez powodu. Bądź spokojna i czuwaj nad moim
synem.
Człowiek - mówił w zamyśleniu -
kimkolwiek on jest: Fenicjaninem czy Grekiem, może szkodzić tylko podobnym
sobie istotom, ale nie nam, którzy jesteśmy bogami tego świata.
- Co powiedziałeś o Greku?...
Jaki Grek?... - spytała niespokojnie Sara.
-
Ja powiedziałem: Grek?... Nic o ty nie wiem. Może wymknął mi się
podobny wyraz, a może ty przesłyszałaś się.
Ucałował Sarę i
swego syna i pożegnał ich. Ale nie odpędził niepokoju.
„Raz trzeba sobie powiedzieć -
myślał - że w Egipcie nie ukryje się żadna tajemnica. Mnie śledzą kapłani i moi
dworzanie nawet wówczas, gdy są czy tylko udają pijanych, a nad Kamą czuwają
wężowe źrenice Fenicjan. Jeżeli dotychczas nie ukryli jej przede mną, niewiele
mu- szą dbać o jej cnotę. Zresztą wobec kogo?... Wobec mnie, któremu sami
odsłonili oszustwa swojej świątyni!... Kama będzie należała do mnie... Zbyt
wiele mają w tym interesu, ażeby chcieli ściągać mój gniew na siebie...”
W parę dni przyszedł do
księcia święty kapłan Mentezufis, pomocnik dostojnego Herhora w ministerium
wojny. Ramzes patrząc na bladą twarz i spuszczone oczy proroka odgadł, że i ten
już wie o Fenicjance, a może nawet, z kapłańskiego stanowiska, zechce mu robić
wy-
mówki. Ale
Mentezufis tym razem nie dotknął sercowych spraw następcy. Przywitawszy księcia
z urzędową miną prorok usiadł na wskazanym miejscu i zaczął:
-
Z memfijskiego pałacu pana wieczności zawiadomiono mnie, że w tych
czasach przyje- chał do Pi-Bast wielki kapłan chaldejski Istubar, nadworny
astrolog i doradca jego miłości króla Assara...
Książę chciał podpowiedzieć
Mentezufisowi cel przybycia Istubara, ale przygryzł wargi i zmilczał.
- Zaś znakomity Istubar -
ciągnął kapłan - przywiózł ze sobą dokumenta, na mocy których dostojny Sargon,
powinowaty i satrapa jego miłości króla Assara, zostaje u nas posłem i peł-
nomocnikiem tegoż potężnego króla...
Ramzes o mało nie wybuchnął
śmiechem. Powaga, z jaką Mentezufis raczył odsłonić cząstkę tajemnic od dawna
znanych księciu, napełniła go wesołością i - pogardą.
„Więc ten kuglarz - myślał
następca - nawet nie przeczuwa w sercu swoim, że ja znam wszystkie ich
szalbierstwa?...”
-
Dostojny Sargon i czcigodny Istubar - mówił Mentezufis - udadzą się do
Memfis ucało- wać nogi jego świątobliwości. Pierwej jednak wasza dostojność,
jako namiestnik, raczysz przyjąć łaskawie obu tych dygnitarzy tudzież ich świtę.
- Bardzo chętnie - odparł
książę - a przy sposobności spytam ich: kiedy Asyria zapłaci nam zaległe daniny?
- Wasza dostojność zrobiłbyś
to? - rzekł kapłan patrząc mu w oczy.
- Przede wszystkim to!... Nasz
skarb potrzebuje danin...
Mentezufis
nagle powstał z siedzenia i uroczystym, choć zniżonym głosem rzekł:
- Namiestniku pana naszego i
rozdawcy życia: w imieniu jego świątobliwości zabraniam ci mówić z kimkolwiek o
daninach, a nade wszystko z Sargonem, Istubarem i kimkolwiek z ich świty.
Książę
pobladł.
-
Kapłanie - rzekł, również powstając - na jakiej zasadzie przemawiasz do
mnie tonem zwierzchnika?...
Mentezufis odchylił szatę i
zdjął ze szyi łańcuszek, na którym był jeden z pierścieni fara- ona.
Namiestnik
obejrzał go, pobożnie ucałował i zwróciwszy kapłanowi odparł:
-
Spełnię rozkazy jego świątobliwości, mego pana i ojca. Znowu obaj usiedli i książę zapytał kapłana:
-
Czy wasza dostojność nie mógłbyś mnie objaśnić: dlaczego Asyria nie ma
nam płacić danin, które od razu wydobyłyby skarb państwa z kłopotów?
-
Bo my nie mamy sił zmusić
Asyrii do płacenia nam danin - odparł zimno Mentezufis. - Mamy sto dwadzieścia
tysięcy wojska, Asyria zaś około trzystu tysięcy. Mówię to waszej dostojności
całkiem poufnie, jako wysokiemu urzędnikowi państwa.
-
Rozumiem. Ale dlaczego ministerium wojny, w którym służysz, zmniejszyło
naszą wa- leczną armię o sześćdziesiąt tysięcy
ludzi?
-
Ażeby dochody na dwór jego świątobliwości powiększyć o dwanaście
tysięcy talentów - rzekł kapłan.
-
Aha!... Powiedzże mi, wasza dostojność - ciągnął książę - w jakim tedy
celu jedzie Sar- gon do stóp faraona?
- Nie wiem.
- Aha! Ale dlaczego ja nie mam
wiedzieć, ja, następca tronu?...
- Bo są tajemnice państwa,
które zna zaledwie kilku dostojników...
-
I których mógłby nawet nie znać mój najczcigodniejszy ojciec?...
- Z pewnością - odparł
Mentezufis - że są rzeczy, o których mógłby nie wiedzieć nawet je- go
świątobliwość, gdyby nie posiadał najwyższych święceń kapłańskich.
Dziwna rzec
Komentarze
Prześlij komentarz